Jon Favreau to jeden z tych gości z Hollywood, których nazwisk nigdy w życiu nie zapamiętam, mimo że miał już w życiu parę ról aktorskich i reżyserskich eskapad. Jak w końcu nauczę się, jak się to nazwisko wymawia, to zapomnę, jak się je pisze.
W filmie „Chef”, jego pierwszym, w którym połączył swoje oba zawody by stworzyć film w pewnym stopniu prywatny, zapamiętam go jako tego grubszego Louisa C.K. Przez cały film przypominał mi głównego bohatera serialu „Louie” nie tylko wyglądem, ale też sposobem wypowiadania się, zwłaszcza w stosunku do swojego dziecka. Z drugiej strony jego zdolności obserwacji nie generują tyle ubawu, co niektóre scenki z wyżej wymienionego serialu.
„Szef” opowiada o drodze głównego bohatera, który zaczyna w filmie siedząc na przysłowiowym wysokim koniu – jest podziwianym kucharzem w luksusowej restauracji. Pewne wydarzenia w których centrum znajduje się internetowy krytyk kulinarny, sprawiają jednak, że kucharz ze swojego konika spada. Szkoda, że przy okazji w tym samym momencie spada też z niego film.
Właściwie to relacje ojca z synem są tu trzonem historii, a kucharzenie to tylko wierzchni temat filmu. Nie został jednak przez to potraktowany po macoszemu – sceny gotowania są świetnie wyedytowane i dynamiczne, ładnie przecinają pozostałe sceny, a z każdej z nich bije miłość do tej sztuki. No i to zawsze dobrze, kiedy film wykorzystuje swój temat do opowiedzenia uniwersalnej historii.
Rozmowy, które toczą się między Carlem a jego synem Percym są tu głównym daniem z tego powodu, że w scenach z Favreau (przepisałem nazwisko z góry tekstu, bo już zapomniałem) i Emjayem Anthonym (nazwisko wzięte z Wikipedii) czuć autentyczną chemię, a ich dialogi są naprawdę dobrze napisane, zwłaszcza w pierwszych scenach. Właśnie te sceny mi najbardziej przypominały „Louiego” – przez podobieństwo, z jakim te dyskusje są prowadzone.
Poza tym pierwszy akt rzuca na stół parę innych ciekawych pytań – podnosi temat wpływowej krytyki i wewnętrznej kłótni bohatera między chęcią dogadzania ludziom, a jego wewnętrznym, kulinarnym artystą. Scenariusz przy tym jest podparty lekkim humorem związanym z nieobeznaniem Carla w internetowym świecie. Zaczyna się naprawdę świetnie!
Problem zaczyna się w momencie, w którym rozwiązuje się pierwszy akt filmu – nagle akcja staje w miejscu i zaczynają się rozmowy, w których kwestie, które już znamy, są powtarzane. Gdzieś rozbija się o ścianę ciekawy temat krytyki. Wszyscy siedzą i zastanawiają się co dalej, przy okazji nie dokładając niczego więcej na stół. W tym akcie pojawia się też słynny Avenger Robert Downey Jr, który może i jest kompletnie zbędnym wątkiem, ale z drugiej strony jego scena to czysty miód. To była pierwsza nuta nagłej zmiany – w drodze do swojego ostatniego aktu „Szef” powoli przekształca w coś o mniejszym dramatycznym wydźwięku. Coś zupełnie rodzinnie lekkiego, porzucającego wcześniejsze idee.
Feelgoodowy Roadtrip – tak można podsumować ostatni akt. Śmieszne scenki, które potrafią się ciągnąć ciut zbyt długo, dużo miłości i i roześmiane dziecko. Film gubi gdzieś swojego pazura, porzuca swoje ciekawe kwestie i woli zamiast tego prowadzić historię tak, by dotarła do skrajnie pozytywnego zakończenia.
„Szef” to niezły film, niosący za sobą znane nam już, ale zawsze aktualne lekcje życia i przeważnie zapełniony nienachalnym humorem. Wielu osobom może się podobać bardziej niż mi, bo ja chciałbym się jednak, żeby był czymś więcej – zwłaszcza, że wydaje nam się to obiecywać w swoich pierwszych dwudziestu czy trzydziestu minutach. Jak zaczynasz film z wysokiego konia to na nim skończ, panie Favreoueaoerueoaue.
PS Podobno dania w filmie zostały przyrządzone autentycznie – to nie są jakieś plastikowe bzdury – i ekipa filmowa zjadła wszystkie dania przyrządzone w filmie, żeby się nic nie zmarnowało. Za takie bonusy to ja bym mógł tam chyba za darmo robić.
Podobieństwa do Louiego się zgadzają. Ten aktor nie jest czasem jakimś kasiastym producentem co maczał palce także we Friendsach?
Demie – ja polecam „Czekoladę” z Johnym Deepem.
Czy na B6 będziesz na 100%? O której masz spotkanie autorskie, a od której stolik?
Pozdro!
Ciekawa recenzja! Oby takich więcej :)
Dzięki!