wrz 2014 09

Boyhood (pol. Pacholęctwo) to fascynujący obraz nie ze względu na to, że aktorzy starzeją się na naszych oczach. Szczerze widziałem większe metamorfozy u dorosłych aktorów wykonane za pomocą makijażu, więc pod tym względem tylko dzieciarnia faktycznie robi wrażenie.

boyhood-poster

Magia filmu polega na tym, że faktycznie nie ma fabuły ani jakiejś naczelnej tematyki, nie licząc tej najszerszej możliwej – życia. Temat nie jest zawężany – nie możemy powiedzieć, że Boyhood opowiada o sukcesie, dorastaniu czy dążeniu do jakiegoś celu. Widzimy po prostu momenty – jedne ważne, jak przeprowadzka, inne na pierwszy rzut oka nieistotne, ale to z takich chwil życie się przecież składa. I zaskoczyło mnie, jak dobrze film potrafi także przypomnieć nam nasze własne. Rzecz jasna im dalej się mieszka kulturowo od Teksasu, tym jest to trudniejsze, ale my akurat tak daleko kulturowo nie leżymy. A nawet koleś z Kambodży pewnie znajdzie tu jakieś uniwersalne rzeczy dla siebie.


Jak na przykład to, że czasami spędzasz z kimś długi czas, a potem nagle ta osoba znika z naszego życia i nigdy nie wraca. I dopiero widząc tę drogę w takim przyśpieszeniu, jakie oferuje film, uderza to jak salwa cegieł. Bo przecież w filmach wątki się nie urywają!

Z drugiej strony nie uważam, żeby tak ważne było pokazywanie tych momentów przez prawie trzy godziny. Pierwszą połowę Pacholęctwa obejrzałem z wypiekami na twarzy – lubialne postacie (łącznie z dziećmi, o co często trudno w filmach) i świetnie napisane sceny. Pojawia się też zawsze parę fabularnych haczyków, dzięki czemu możemy być ciekawi, co wydarzy się dalej. Niestety w drugiej połowie film mocno zaczyna się skupiać na Masonie, tym chłopcu z plakatu, który wyrósł już na tyle, że chodzi na imprezy i w teorii jest głównym bohaterem (choć w pierwszej połowie trwania rzecz skupiała się na dorosłych i ich relacjach z dziećmi i między sobą).

Dyskusje, jakie Mason prowadzi ze swoimi rówieśnikami niestety nie należą do zbyt ciekawych. Może dlatego, że te fragmenty wydają mi się dużo bardziej wyglądać jak coś napisanego przez dorosłego, który myśli, że wie, jak rozmawia ze sobą młodzież. Zawsze daleko lepiej wypadają sceny międzypokoleniowe, opowiadające o tym, jak zmiany zachodzące w życiu dorosłych wpływają na to, jaki mają stosunek do swoich dzieci i jakie dają im rady.

Mimo pewnych skaz – takich jak niepotrzebna, podsumowująca scena końcowa – „Boyhood” to niezwykły film i cudem wydaje mi się to, że udało mu się uniknąć tylu filmowych pułapek. Spokojnie mógłby być poprowadzony zbyt ckliwie i wpychać nam nostalgię w gardło grubym kijem, albo pójść w budowanie dramatycznej fabuły i standardowe opowiadanie historii.

Napisz komentarz